niedziela, 23 grudnia 2012

Koniec świata i przemyślenia

Ten post będzie długi (jak na mnie) i dość osobisty. Założę się, że nikogo to nie obchodzi, ale na końcu jest dość ładne zdjęcie ^^

*

Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się o przewidywanej dacie końca świata, jakby to było wczoraj. To było w 2007 roku. Siedziałam u moich koleżanek. Wtedy jeszcze miały wspólny pokój, a ja chodziłam do podstawówki. Pamiętam jeszcze fragment naszej rozmowy:

 - Pani Kasia mówiła, że w 2012 roku skończy się świat!
 - Nie żartuj!
 - Naprawdę. Zostało nam jeszcze pięć lat życia...

Jestem typem osoby, która nazbyt przejmuje się tym, co usłyszała od innych. Nawet teraz. Na ogół wierzę w to, co mówią ludzie (kiedyś koleżanka wkręciła mnie, że jakaś gwiazda mieszka u niej; oczywiście, teraz w życiu bym jej w to nie uwierzyła). Można się więc łatwo domyśleć, że zaczęłam się martwić. Co jeśli to wszystko okaże się prawdą? Naprawdę zostało mi tylko pięć lat życia?
Przez całe pięć lat żyłam w niepewności. Zaczęłam gonić marzenia sprintem - wzięłam się ostro za pisanie, żeby przed końcem wydać pierwszą i być może ostatnią książkę. Wizje spadających chmarami meteorytów nawiedzały mój chory umysł. Żyłam w strachu. Nie mogłam spać przez parę nocy.
Z czasem jednak przestałam w to wierzyć. Przynajmniej tak mi się wydawało. Głęboko w moim sercu zakorzeniła się obawa przed najgorszym. Nocami nawiedzały mnie koszmary na ten temat. Budziłam się i trzęsłam niczym małe dziecko. Wypatrywałam, czy za oknami jest spokojnie. Dostawałam mini-zawału za każdym razem, gdy o godzinie pierwszej w nocy, jak zawsze, gasły wszystkie latarnie.
Aż w końcu nadszedł piątek, 21 XII 2012 roku.
Internet już od paru dni huczał o końcu świata. Próbowałam się od tego odizolować. Poczułam się tak, jakbym wciąż była tą samą, dziesięcioletnią dziewczynką, która dopiero co dowiedziała się o wszystkim. Nie owijając w bawełnę: bałam się jak cholera. W nocy z czwartku na piątek spałam ok. 2 godziny. Ciągle wpatrywałam się w okno dachowe, jakbym oczekiwała, że niebo zacznie się robić krwistoczerwone. W ciągu dnia próbowałam się uśmiechać, ale to wszystko było jakąś maską. Czy udaną? Nie mam bladego pojęcia. Z trudem powstrzymywałam ręce od drżenia. To, że zachowywałam się niczym flegmatyczka tłumaczyłam tym, że słabo się czuję.
Ale nic się nie stało. Ani tego dnia, ani dnia później.
Co najlepsze, od piątku na Warmii i Mazurach świeci słońce. Tak, jakby zwiastowało nowy czas w moim życiu. Zrozumiałam, że nie warto tracić swojego życia na irracjonalny lęk. Przede wszystkim jednak nauczyłam się, żeby cieszyć się życiem. Czerpać z niego garściami. Myśleć pozytywnie. Nie bać się popełniać błędów. Uśmiechać się. Podchodzić do wszystkiego spokojnie.
Oddychać pełną piersią.
Powiem szczerze - gdyby nie pośpiech w obawie przed najgorszym, mogłabym napisać "Rulebreakerkę" o wiele razy lepiej. Niestety, strach przed tym, że mogę nie zdążyć, pogonił mnie, żebym kliknęła "Wyślij". Tak, zrobiłam poprawki. Założę się jednak, że gdybym tylko przystanęła, pomyślała... Tak, mogłoby być zdecydowanie lepiej.
Ale nie cofnę tego, co zrobiłam.
I nie mam najmniejszego zamiaru. Jeśli będzie mi dane, może wydam "Rulebreakerkę". Może będę musiała wysłać ją parę razy do wydawnictw. Jeśli i tak będą na nie - trudno. Poczekam. Napiszę coś innego.
Mam jeszcze całe życie przed sobą, prawda?

"Koniec świata" na Warmii i Mazurach :)

1 komentarz:

  1. Nie martw się. Nie byłaś sama. Koniec świata był dla mnie nieunikniony; o 10.00 w piątek już odliczałam sekundy. I nic. Aż odetchnęłam z ulgą.
    Czekam na twoją powieść z utęsknieniem. Mam nadzieję, że uda ci się ją wydać :D

    OdpowiedzUsuń