czwartek, 26 września 2013

Living underground

Najwidoczniej długo nie narzekałam na nic, co nie byłoby szkołą. W zasadzie narzekałam jedynie na wczesne wstawanie i niepojętą królową nauk.
Stwierdzam zatem, że nadszedł rant time.
Może większość tego, co napisałam, nie ma większego sensu. Nie wszyscy się ze mną zgodzą. Rozumiem.
Każdy ma własny punkt widzenia, prawda?

LIVING UNDERGROUND

Czasami człowiek żyje w swego typu otumanieniu. Wydaje mu się, że wszystko jest piękne. Potrafi cieszyć się z życia i wierzyć w sukces. Zupełnie jak w amerykańskich komediach romantycznych, w których wszystko zawsze kończy się happy endem. Taki człowieczek wierzy w "happy end". Zupełnie, jakby był pod wpływem narkotyków, które są dość powszechne, a za ich posiadanie nie karzą.
Właściwie, taki narkotyk istnieje. Ma nawet nazwę. Złudzenia.
Olbrzymie oczy.
 - Paula, czy ty oszalałaś? Złudzenia?
Nie, nie oszalałam. I tak, dobrze słyszałeś. Złudzenia.
Zaraz podnoszą się głosy, że "co mogę wiedzieć na ten temat". Mam przecież dopiero naście lat, całe życie przed sobą. W zasadzie nie powinnam martwić się niczym oprócz jutrzejszego sprawdzianu z matematyki.
Lecz czy oni uważają mnie za ślepą?
Czy może według nich jedynie wegetuję, dopóki nie skończę studiów i nie zacznę szukać pracy?

Przypominam sobie, jak zaczęłam pisać. Jak w drugiej klasie moja nauczycielka wzięła kartkę z pierwszym wierszykiem. Jak zaczęła go czytać. Jak jej czerwony długopis ślizgał się po papierze, żeby wystawić siódemkę.
Jak powiedziała mi, że mam zadatki na to, by być kimś.
Rok później zaczęłam pisać pierwszą "powieść". Pamiętam, że moi koledzy i koleżanki chcieli posłuchać, co takiego tam skrobię. Przed lekcjami, kiedy wszyscy zebraliśmy się w klasie, zaczęłam czytać pierwszy rozdział. Byłam z niego dumna - miał dziewięć stron, choć pisałam go literami, których wysokość osiągała dwa centymetry. Kiedy skończyłam, wszyscy zaczęli mi klaskać. Poczułam, że może naprawdę do czegoś dojdę. W sumie, czemu nie spróbować?
Zaczęłam się uzależniać.

Kiedyś oglądałam program o J. K. Rowling. "Rok z życia". Patrzyłam na to, jak autorka Harry'ego Pottera rozmawia z entuzjastycznymi czytelnikami, jak jest szczęśliwa z tego, kim jest. Miałam nadzieję na to, że niegdyś będę mogła zasmakować takiego życia. Nie łudziłam się, że będę jak J. K. Rowling - zdawałam sobie sprawę z jej wielkości. Miałam jednak cichą nadzieję, że będę żyła z pisania, bez konieczności studiowania. Robiła w życiu to, co kocham, zamiast siedzieć za biurkiem i wypisywać recepty. Jeśli w ogóle bym miała jakąś pracę.
Nałóg zaczął przejmować nade mną kontrolę.

Każdego dnia wyobrażałam sobie, że mogę to zrobić.  Dreaming is believing stało się myślą, z którą się budziłam. Która pozwalała mi wytrzymywać kolejny dzień męczarni, by wieczorem przysiąść do komputera i zagłębiać się w odmęty umysłu w poszukiwaniu inspiracji.
Uzależnienie stawało się niebezpieczne.

Czasy dzisiejsze. 
Szesnastoletnia ja, świeżo upieczona licealistka, która lada chwila wydaje pierwszą książkę. Kiedy dowiedziałam się o tym, że jednak moja powieść nadaje się do publikacji, myślałam, że doskoczę do nieba, by powiedzieć Bogu "dziękuję". Powiedzmy jednak, że proces wydawniczy był swego rodzaju odwykiem od złudzeń, bo teoretycznie miały stać się one rzeczywistością. Postęp leczenia sprawiał, że zaparowany obraz zaczął się przecierać. Widziałam więcej, wyraźniej. Zauważyłam jednak, że świat wcale nie jest taki kolorowy.
Zdziwiłam się, że jest zbyt... szary.
Idę do księgarni, w której stoi wiele książek. Na najbardziej widocznych miejscach: książki zagranicznych autorów, z cudowną okładką i przychylną opinią na odwrocie. "Najgorętszy debiut tego roku". "Bestseller". Muszę sporo się naszukać, by znaleźć powieść początkującego polskiego autora. Kiedy już udaje mi się dobyć taką, która nie byłaby kolejnym romansidłem, boli mnie serce. Licha okładka, która raczej nie przyciągnie wzroku tak, jak robią to polskie wydania amerykańskich powieści. Odwracam ją. Żadnej przychylnej opinii na temat autora, która zachęciłaby do tego, by sięgnąć po książkę. 
Czy polski debiut nie może być "najgorętszym"?
Czy wchodzimy w nową matematykę?
Polak + debiut + powieść = porażka.

Nigdy nie lubiłam porównywać Polski do USA. Czasami jednak sytuacja zmusza mnie do tego, by zrobić coś, czego wręcz nienawidzę.
Może złudzenia wzięły się z tego, że słyszałam tyle historii o młodych autorach, którzy wystrzelili niczym rakieta w kosmos, a teraz śpią na pieniądzach, bo robią to, co kochają? Możliwe. Pominęłam tylko jeden szczegół, który mógł mi wszystkiego oszczędzić.
Młodzi amerykańscy autorzy.
Ewentualnie brytyjscy.
Nie polscy.
W Polsce wydawnictwa, które mogłyby pomóc debiutantowi się wybić niczym ten amerykański pisarz, zamykają drzwi. Przecież debiutant jest trędowaty, prawda? Szkoda tylko, że nikt nie jest tego pewien, bo drzwi są wciąż zamknięte. Przecież mają przeczucie, że to chory chce się dostać do ich domu, by ich wszystkich pozarażać.
Drzwi pozostają nieuchylone dla nieznajomych.

Chociaż w mojej głowie wciąż tli się jeszcze Dreaming is believing, odrzucam wszelkie złudzenia. Nowe, trzeźwe życie. Muszę przyłożyć się do nauki, żeby dostać się na medycynę. Zostać dermatologiem. Leczyć ludzi.
A pisanie?
To tylko hobby, które realizuję między laserowym zamykaniem naczyń a diagnozowaniem świerzbu.

Przez tłum przetaczają się głosy, że nikt nie dostaje czegoś za pstryknięciem palców. Przekonują mnie, że przecież każdy zaczynał od zera.
Nie staram się pstrykać palcami, bo na nic się to nie zda. Próbuję działać, ale jest ciężko.
Rozumiem, że każdy, kto sięgnął gwiazd, musiał kiedyś stać na ziemi.
Szkoda tylko, że muszę żyć w podziemiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz